– chcesz lecieć do Islandii? Jest promocja na bilety.
Zaczęło się od telefonu, a później już nie było odwrotu.
Postapokaliptyczny krajobraz i dużo przestrzeni. Tak do tej pory kojarzyła mi się Islandia, miejsce co najmniej dziwne, ni to w Europie, ni to w Ameryce.
Ale Islandia to także kraj szczęśliwych ludzi (wg sondaży), w którym wierzy się w elfy, a równouprawnienie jest na porządku dziennym. Idealnie nie jest, ale całkiem blisko.
Sama wyspa leży na granicy Oceanu Atlantyckiego i Arktycznego. 11% wyspy jest pokryte lodowcami, ale Islandia posiada też wiele wulkanów. Kiedy w 2011 roku wybuchł wulkan o niewymawialnej nazwie, loty zostały wstrzymane w większości Europy. Dzięki aktywności i wulkanicznej, w większej części kraju wykorzystuje się energię geotermalną do ogrzewania mieszkań i zaopatrywania ich w ciepłą wodę. (Więcej możecie poczytać tutaj)
Stolicą Islandii jest Rejkjavik, który zamieszkuje ponad ⅓ mieszkańców całej wyspy. W mieście znajduje się lotnisko, jednak obsługuje głównie loty krajowe i okoliczne (Wyspy Owcze i Grenlandia). Planując przyjazd z większości miast europejskich, musimy liczyć się z lądowaniem w Keflaviku, który jest oddalony od stolicy o ok. 50 km.
Tyle teorii, czas na praktykę.
Pierwsze co nas uderzyło po wyjściu z lotniska to przestrzeń. Wokół lotniska ma być płasko, takie są przepisy, ale zwykle gdzieś na horyzoncie majaczą budynki, lasy, pagórki chociaż, cokolwiek. Tymczasem, tutaj przestrzeń się nie kończyła.
Całkiem niedługo okazało się, że ta przestrzeń jest cechą charakterystyczną Islandii.
Garður
Nasz pierwszy nocleg okazał się parterem sporego domu zamieszkałego przez przesympatyczną starszą parę. Garður (isl. ogród), jest maleńkim miasteczkiem na północ od Keflaviku. Głównym źródłem utrzymania mieszkańców jest rybołówstwo i zdecydowanie nie jest to miejsce o nastawieniu turystycznym. Dało nam to podgląd na, z braku lepszego określenia, “prawdziwą” Islandię, chociaż mam pewne obawy czy w ogóle tutaj można stosować ten podział. Pierwszego wieczoru nikt z nas nie był zbyt chętny na socjalizację, więc tylko szybko sprawdziliśmy plany na następny dzień.
Za to rano obudził mnie zdecydowanie najpiękniejszy wschód słońca.
Zmiana czasu (2 godziny wcześniej) zrobiła swoje i już po 6 rano czasu lokalnego byliśmy na nogach. Nadeszła chwila na pierwszy rekonesans tego tajemniczego lądu. Sam Garður przypominał trochę opuszczone miasteczko, a trochę porzuconą fabrykę. Schludne domki mieszały się z zardzewiałymi szopami z blachy falistej, a wybrzeże błyszczało połamanymi kawałkami plastiku wśród splątanych sieci rybackich.
Z Garðuru ruszyliśmy na wschód drogą numer 1.
Krýsuvík
Krýsuvík, czyli pola geotermalne. Nasze pierwsze wrażenie – ktoś tu zapomniał o jajkach. Zapach siarki był miejscami nieznośny, za to w nagrodę mogliśmy napawać się widokiem. Całość powstała trochę przypadkiem, kiedy podczas budowy elektrowni geotermalnej, doszło do erupcji gorących źródeł. Ochronę przed morderczymi miazmatami zapewniają pomosty, udekorowane licznymi tabliczkami grożącymi każdy możliwym cierpieniem jeżeli zejdzie się z drewnianej ścieżki.
Małe, radośnie bulgoczące jeziorka mogą przywodzić na myśl filmy o małpach w gorących źródłach, ale niestety, każde zwierzę próbujące ogrzać się tutaj, ogrzałoby się tylko raz, i to ostatecznie. To co bulgocze to wrzące błoto zawierające kwas siarkowy.
Selfoss
Pomimo, że “foss” to po islandzku wodospad, w tym mieście ich nie ma. I także coś innego było naszym celem. Wspomniałam o elfach – muszą gdzieś mieszkać. Kościółek położony nad samym brzegiem morza, ma na swoim terenie rzecz najbardziej zaskakującą – maleńkie domki elfów.
Seljalandsfoss & Gljúfrafoss
Wodospad zauważyliśmy przejeżdżając obok, nawet nie mieliśmy go wcześniej w planach.
Seljalandsfoss to wodospad, który ma ok. 60m wysokości. Kiedyś klif, z którego wypływa woda, był częścią linii brzegowej wyspy. Morze ustawicznie odsuwa się od klifu, i teraz u podnóża wodospadu zaczyna się dalszy ciąg rzeki, leniwie meandrującej przez nadmorską równinę.
Sam wodospad można obejść dookola specjalnie wytyczonym szlakiem (dość bezpiecznym mimo dużej wilgotności). Kiedy już się trafi za ścianę wody, można tam stać godzinami. Uważać trzeba jedynie na sprzęt elektroniczny, aparaty i okulary, które bardziej przeszkadzają niż pomagają.
Seljalandsfoss, jako atrakcja dobrze widoczna, wypełniony był turystami. Za to kilkaset metrów dalej ukryty był Gljúfrafoss. Zdecydowanie mniej zatłoczony, bo wejście do niego stanowiło większe wyzwanie. Ale nie da się ukryć, że było warto je podjąć.
Skógafoss
Ostatnim przystankiem był Skógafoss, wodospad tak malowniczy, że grał w bollywoodzkim filmie. Relatywnie wygodne schody pozwalają wspiąć się na klif. Z niego rozciąga się szeroki widok, z jednej strony na zasilającą wodospad rzekę Skógá, z drugiej strony wzrok sięga ponad nadmorską równinę i w końcu na sam, wiecznie wzburzony, Ocean Atlantycki. Udało nam się podejść dość blisko kolumny spadającej wody, ale ilość pyłu wodnego skutecznie moczyła ubrania, zamazywała okulary. Tylko mewy, licznie zamieszkujące otaczające wodospad klify, wydawały się niewzruszone. Na ich miejscu też bym taka była, kto w końcu mógł się zbliżyć do tak niedostępnego miejsca?
Samochody na zdjęciach to najczęściej element niepożądany, zaburzający przekaz. Tutaj jednak przydały się, dzięki nim widać skalę krajobrazu.
Następnym przystankiem po Gljúfrafossie był Vik – miejsce noclegu. Nie znaczy to jednak, że skończyliśmy zachwycanie się Islandią.
Koniec części I
Magda
Piękne zdjęcia! Chcę tam!
LikeLike